Dzień 8 – przeprowadzka

Wczoraj w nocy, mocno wymęczeni wróciliśmy z wycieczki do wodospadów Iguazu – to była przepiękna podróż, a szum wodospadów słyszę cały czas i z nim usypiałam..

Rano wstaliśmy mocno zmęczeni po wczorajszym dniu.. bez pośpiechu zjedliśmy śniadanie i bez pośpiechu zaczęliśmy się pakować. Dziś przeprowadzka do nowego miejsca. Według mnie to jest bardzo dobry pomysł, jak jesteśmy w dużym mieście i chcemy dużo zobaczyć – to po kilku dniach przeprowadzić się do innej części, by łatwiej, nie tracąc czasu na przejazdy, móc eksplorować.. Tak też zrobiliśmy, za nami zwiedzanie Lapy i Santa Teresy oraz kilku innych pięknych miejsc, a przed nami okolice Copacabany i Ipanemy. Jak było? Zobaczcie sami, a ja tymczasem zapraszam Was serdecznie na tą drugą część zwiedzania Rio de Janeiro..

Jeżeli chcecie zobaczyć jak wyglądała nasza przygoda w Rio w pierwszym tygodniu, to tutaj znajdziecie jej opis:

Zapraszam Was też serdecznie do obejrzenia krótkiego filmu z 1-dniowej wycieczki do Cataratas de Iguazu z Rio de Janeiro..

A my tymczasem spakowani, o godz. 12:00 oddaliśmy klucze od naszego pokoju, ale.. spojrzałam na prognozę pogody – do godz. 15:00 zapowiadają pełne słońce i jakieś 32 stopnie, a potem zachmurzenie i od godz. 18:00 opady deszczu. Hmm.. przecież jak teraz pojedziemy, to całe słońce spędzimy na przeprowadzce.. a tak mi się chce ciepła i słońca!

Rozmawiam chwilę z mężem, w sumie to przecież nigdzie się nie spieszymy, a chwila oddechu też jest czasami potrzebna. Idziemy do recepcji i pytamy czy możemy zostawić bagaże w pokoju bagażowym i skorzystać jeszcze z basenu, że taksówkę mamy dopiero około godz. 15:00……….. możemy! No to szybko oddajemy bagaże i za minutę siedzę już w basenie. Jest naprawdę gorąco. Ani jednej chmurki na niebie. Nawet pod parasolem na leżaku pot leci ciurkiem.. I w ten sposób spędziliśmy jeszcze kilka godzin w tym fajnym hotelu, wprawdzie nie mieliśmy już pokoju, ale mieliśmy dostęp do wszystkiego czego w tym momencie potrzebowaliśmy, nawet ręczniki basenowe dostaliśmy.

A potem jeszcze zjedliśmy pyszny obiad w ‘naszej’ knajpce tuż obok..

..i w końcu naprawdę zamówiliśmy taksówkę. Jeszcze ostatni look na nasz hotelik i jedziemy znowu w nieznane..

I w tym właśnie czasie słońce skryło się za chmurami.. znowu mieliśmy farta.. W międzyczasie koleżanka pytała nas czy chcemy iść na mecz na stadion Maracany – no pewnie, że chcemy! Ma grać drużyna Flamengo.. Dla mnie nieważne kto z kim, ale fajnie by było zobaczyć stadion od środka, tylko, że bilety trzeba kupować osobiście i mieć przy sobie paszport. Podała nam miejsce gdzie można je nabyć. Może zdążymy.. mecz jest dziś o godz. 21:10………………..

..ale zanim dojechaliśmy do nowego miejsca, rozpakowaliśmy się i wzięliśmy prysznic, to była już godzina prawie 19:00, kasy zamknięte.. można jeszcze by spróbować kupić bilety przy stadionie, ale.. czy są jeszcze dostępne? Nasze nowe miejsce znajduje się na CopaNema, czyli jest pomiędzy plażą Copacabana, a plażą Ipanema – spory kawał od Maracany, żeby jechać w ciemno i próbować, bez pewności, że bilety dostaniemy.. ale my jesteśmy naprawdę farciarze! Koleżanka mówiła, że nie może dla nas kupić biletów przez internet, bo potrzebne są do tego paszporty lub brazylijski numer pesel……………….. a w nowym miejscu jak zeszliśmy na dół na obiecaną codziennie, jeszcze jak byliśmy w Polsce, Caipirinhe (codziennie całe wiadro!), to siedziało już kilka osób i zaczęliśmy z nimi rozmawiać na przeróżne tematy.

W sumie wszyscy o wszystkich już wszystko wiedzieli, tylko my byliśmy takie ‘świeżaczki’, więc najwięcej pytań było do nas, a jak zaczęliśmy rozmowę na temat alkoholi, to Szwajcar mówi, że pamięta jak kiedyś pił taką polską wódkę z trawą w środku.. zapewne chodziło mu o żubrówkę, a my na lotnisku przed wylotem kupiliśmy właśnie żubrówkę, więc mój mąż poszedł do pokoju i przyniósł – szkoda, że nie mogliście zobaczyć miny Szwajcara, a wcześniej daliśmy właścicielowi obiektu wiśniówkę – spróbował od razu.. i zaczęła się wspólna degustacja obu trunków plus wiadro caipirinha i plus takie cudeńko z gruszką w środku – ponoć w Szwajcarii wkładają wiosną do butelek małe gruszeczki i one w tych butelkach rosną, a potem wlewają tam alkohol…… oj, dobre to było.. Zaczęliśmy też rozmawiać o moich śmiesznych klapkach, o tym kto skąd jest i wielu innych tematach..

Guest House – rzadko bierzemy takie miejsca, ale to miejsce nas urzekło jeszcze jak byliśmy w domu w Polsce, a jeszcze bardziej jego lokalizacja, a po przyjeździe tu tylko potwierdziły się nasze przeczucia. Prowadzony jest przez dwoje ludzi, on Francuz, a jego żona Filipinka.. Naprawdę nie ma przypadkowych spotkań, jak tylko tu weszłam, to poczułam się jak w domu, a Michel i Zenaida – jakbym ich znała całe życie..

..ale wracając do meczu.. w którymś momencie naszej rozmowy z nieznajomymi nam osobami, przyjaciółmi właścicieli i innymi gośćmi, temat zszedł na dzisiejszy mecz i okazało się, że jedna z gości jest przewodniczką i że ma JEDEN BILET, ponieważ kupiła dla swojego klienta, który niestety nie może z niego skorzystać – i że chętnie go odsprzeda……….. Mój mąż mówi, że gdyby były dwa.. a ja mówię: bierz! Trzeba korzystać z okazji.. on, że bardzo chętnie by pojechał, ale ze mną.. a ja na to, że takich okazji się nie przepuszcza! Okazało się, że wcale nie trzeba mieć paszportu na ten bilet i że praktycznie każdy może z niego skorzystać, ponieważ nie był kupowany konkretnie dla kogoś, nie były podawane żadne dane. Mąż się długo zastanawia, a czas leci.. za godzinę zaczyna się mecz. Mówię, że pojadę z nim, może gdzieś kupimy drugi, ale ta przewodniczka mówi, że nawet jak kupimy, to możemy nie siedzieć koło siebie.. Fakt! Bilety są na konkretne sektory. W końcu namówiłam męża i zaczęło się…….. na wszelki wypadek zrobić zdjęcie paszportu, a najlepiej byłoby mieć jego ksero, ale właściciel poszedł już do siebie. Mąż pobiegł się przebrać, a ja kombinuję jak tu ubera zamówić – mój cały czas nie działa. Obok nas siedział Szwajcar, który od wielu lat mieszka w Rio i mówi, że korzysta z ubera – a czy zamówi dla nas? Zamówi.. to biegnę do męża, żeby się szybciej szykował, a w międzyczasie przyszedł właściciel, więc pytam czy jest możliwość zrobić ksero paszportu – jest! Lecę po paszport męża, robię ksero.. Wychodzimy.. Uber już zamówiony, będzie za 3 minuty. Wychodzimy razem ze Szwajcarem na ulicę, podjeżdża Uber, mąż wsiada i odjeżdża.. Zdążył! Uffffffff

..a teraz słów kilka od niego o wrażeniach po meczu: incredibble!

Miało być kilka słów.. ale to jest właśnie mój mąż..

A ja posiedziałam jeszcze chwilkę z innymi gośćmi, popiliśmy Caipirinhi, w sumie to poszło całe jej wiaderko, porozmawialiśmy i po pewnym czasie zaczęliśmy rozchodzić się do swoich pokoi.. I tak minął kolejny dzień w Rio de Janeiro.. Co przyniesie jutro? Okaże się jutro..

9. Dzień 9 – poznajemy się z Ipanemą

Cały dzień na plaży Ipanema – rano po śniadaniu poszliśmy tam pieszo. Od razu mi się spodobała, bardziej niż Copacabana.. praktycznie do godz. 15:00 plażowaliśmy, a potem poszliśmy rozejrzeć się, bo chyba szykowała się jakaś impreza.. i nie myliliśmy się..

Jamania, jak mówią mieszkańcy, czyli Święto Morza. Co roku 2 lutego odbywa się tutaj to piękne święto – kompletnie nic o tym nie wiedziałam przed przyjazdem, a często czytam o różnych wydarzeniach, które mają się odbyć w czasie i miejscu do którego się wybieram, czasami nawet specjalnie jedziemy w dane miejsce na konkretne wydarzenie, jak teraz – na czas karnawału do Rio..

Festa de Lemanja, bo tak chyba nazywa się to święto, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania, zresztą sami zobaczcie na zdjęcia.. ale zanim przejdziemy do tej imprezy, to ja jeszcze pobędę chwilę na Ipanema…. pobądźcie ze mną..

Jeszcze kilka chwil i się zacznie.. a my w tym czasie zwiedziliśmy jeszcze cypelek i przeszliśmy się trochę nadmorską promenadą.. póki pusto……….. bo za chwilę będą tu tłumy, że przejść nie będzie jak..

To święto co roku zrzesza mnóstwo osób, które wierzą w to, że jak złożą drobny upominek Lemanja, to w zamian mogą ją poprosić o wsparcie w swoich życiowych planach.

Jeszcze sobie w międzyczasie zjedliśmy.. szczerze mówiąc, to brazylijskie jedzenie nie przypadło mi do gustu, kompletnie nie moje smaki, ale coś jeść trzeba.. i zanim impreza rozkręciła się na całego, to jeszcze sobie poplażowaliśmy..

Impreza odbywała się wzdłuż całej nadmorskiej promenady przy samej plaży Ipanema, a jej koniec był na samym końcu (albo początku, zależy od której strony patrzeć), kiedy to już po wszystkich swoich obrządkach ludzie zaczęli wchodzić do wody.. a my usiedliśmy sobie, wraz z wieloma innymi turystami na Pedra do Arporador i stąd obserwowaliśmy całą imprezę.. ciekawy punkt widokowy w samym sercu brazylijskiego Rio de Janeiro. Usytuowanie sprawia, że jest atrakcją samą w sobie ponieważ znajduje się na styku plaż Copacabany i Ipameny. Doskonały punkt też do obserwacji pięknych zachodów słońca.

Polecam odwiedzić to miejsce będąc w Rio de Janeiro, jest dosłownie na styku Ipanema i Copacana – od Copacabany dzieli jedynie cypel na którym znajduje się fort.. Forte de Copacabana – kolejny punkt, który chciałabym zwiedzić, ale już chyba nie uda mi się tym razem.

Ponoć to święto zaczęło się w roku 1923, przez całkowity przypadek, kiedy miejscowi rybacy postanowili pomodlić się do Bogini Wody z prośbą o zwiększenie połowów, w czasie gdy ryb w morzu bardzo brakowało. A ja tymczasem zapraszam Was do obejrzenia jeszcze kilku zdjęć z Festa de Lemanja.. to był naprawdę piękny dzień….

10. Dzień 10 – kolejny dzień bez planowania, a jednak był wspaniały.. Głowa Cukru zdobyta!

A dziś po śniadaniu poleniuchowaliśmy trochę na miejscu.. normalnie nie ma kiedy odpocząć! Ale już około południa zaczęło nas nosić. Co tu dziś robić? Idziemy.. może plan sam przyjdzie nam do głowy. Uwielbiam taki nasz slow travelling i coraz bardziej doceniam życie bez planowania.

Doszliśmy do przystanku autobusowego i nagle olśnienie.. jedziemy na głowę cukru? Jedziemy.. tylko jeszcze coś zjemy i w drogę..

Znowu wsiedliśmy w miejski autobus.. lubię obserwować ludzi, ulice..

Mam wielką nadzieję, że tym razem uda się wjechać na samą górę. w Rio, zresztą jak na całym świecie, potrafi płatać figle i tak było za pierwszą próbą zdobycia tej góry – jednego z najbardziej rozpoznawalnych symboli tego pięknego miasta – Pao de Acucar (Pão de Açúcar). Wielka góra, granitowo-kwarcowy monolit, położona nad zatoką Guanabara nad Oceanem Atlantyckim, która swoją nazwę zawdzięcza Portugalczykom i która wznosi się na wysokość 396 m n.p.m. Park na terenie którego znajduje się góra w 2012r został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Sam wjazd na nią już jest nie lada atrakcją i czasami wyzwaniem dla osób z lękiem wysokości czy klaustrofobią, takimi jak mój mąż, który ze mną nie wjechał.. postanowił wejść pieszo na pierwszą część trasy do stacji pośredniej Morro de Urca, ale czy mu się to udało? Czytajcie dalej.. Dla mnie była to kolejna magiczna przygoda, tym bardziej, że wjeżdżałam tam za dnia, a wracałam po ciemku i przeżyłam cudowny zachód słońca, będąc na samym szczycie tej właśnie góry. Widoki zaparły mi dech w piersiach.. dosłownie….

Nie ma pojęcia skąd wzięła się nazwa tej góry oprócz tego, że zawdzięcza ją Portugalczykom, a szukając w internecie napotkałam na kilka wersji i być może stąd, że po prostu swoim kształtem przypomina bryłkę cukru? Jeżeli znacie jej prawdziwe pochodzenie, to podzielcie się ze mną w komentarzu, będzie mi bardzo miło..

Dojechaliśmy tam zwykłym publicznym transportem (koszt ok, 3-4zł/osobę – i tu przypomniała mi się jedna rozmowa, gdzie odradzano nam takie podróżowanie, że okradają w autobusach, że wyskakują z nożami i że jest bardzo niebezpiecznie, na szczęście z niczym takim przez cały pobyt w Rio nie mieliśmy do czynienia, niemniej bądźmy zawsze ostrożni), ale nie pod samą górę, autobus zatrzymał się przy galerii handlowej i stamtąd niespiesznie udaliśmy się wolnym spacerkiem w stronę oceanu, po drodze mijając wiele pięknych miejsc. Na szczęście tym razem pogoda była idealna.. dla mnie, bo mąż nie za bardzo kocha te nieziemskie upały. Najpierw skierowaliśmy się na chwilkę nad sam brzeg oceanu, uwielbiam patrzeć na wodę i spacerować na bosaka plażą..

..ale już po kilku chwilach, gdy mąż oznajmił, że nie jedzie na górę, kupiłam bilet, znaczy mąż mi kupił (tam chyba zawsze są kolejki!) i wsiadłam do teleferico, czyli kolejki linowej (koszt dla 1 osoby to ok. 100zł w dwie strony).

Podobno ta kolejka została zbudowana w 1912r! Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie stanęła przy samej szybie, a że te wagoniki są całe przeszklone, to widoki miałam obłędnie piękne. Wagoniki były obłożone na maxa, ponieważ jeździły tylko dwa – ruchem wahadłowym.

Dojechałam do pierwszej stacji tzw. pośredniej Morro de Urca, tu gdzie mąż miał wejść pieszo, ale nie czekałam na niego, niemniej spędziłam tu kilka chwil, posłuchałam muzyki na żywo, podziwiałam szczyt samej Głowy Cukru – chyba stąd jest najlepszy na nią widok, posłuchałam odgłosów natury, a były naprawdę piękne, upajałam się widokiem na całą zatokę i plażę Botafogo, byłam świadkiem odlatywania stąd helikoptera, po czym naprawdę niespiesznie poszłam do następnego wagonika, którym już dostałam się na sam szczyt, oczywiście znowu stanęłam przy oknie.

I tu zaczęła się magia..

..wjechałam jak było jeszcze całkowicie widno, a pomalutku zaczął nadchodzić zmierzch i ukazał się ten cudowny zachód słońca. Stąd widać calutkie Rio de Janeiro! Nad wszystkim króluje pomnik Chrystusa Zbawiciela, widać dokładnie piękne plaże Copacabanę i Ipanemę, zatoki i zielone wzgórza. I te rozświetlające się po zmierzchu światła miasta.. no coś pięknego. Nie mogłam się napatrzeć….

Tutaj nie ma limitów czasowych, każdy może spędzić nawet cały dzień, ale jeżeli nie macie dużo wolnego czasu, to polecam wjechać na Głowę Cukru tak, abyście mogli stąd podziwiać właśnie zachód słońca nad Rio, gwarantuję, że ten widok zostanie z Wami na zawsze. Zresztą sami zobaczcie..

A co znajduje się na samym szczycie Głowy Cukru? Mi wystarczyły te widoki z tarasów widokowych, które są prawie że dookoła, takie prawie 360*, ale są tu też: restauracja, toaleta, sklep z pamiątkami..

Limitów czasowych nie ma, ale niestety jest czas kiedy odjeżdża ostatnia kolejka w dół, a potem to już chyba by trzeba było tu nocować do następnego dnia. Czas leciał tak szybko, że zanim się obejrzałam, trzeba było wracać, oczywiście ostatnią kolejką.. ale słyszałam, że podobno można tutaj się też wspiąć! Nie próbowałam i chyba nie spróbuję, ale polecam dowiedzieć się więcej na ten temat wszystkim fanom wspinaczek, myślę że moje przeżycie wznieślibyście o miliony procent w górę..

Zjazd w dół odbył się już w całkowitych ciemnościach – to też fajne wrażenia jak miasto zbliża się do nas. Większość ludzi kontemplowała chyba widziane przed chwilą widoki, bo jak jechaliśmy w górę, to były rozmowy, śmiech, czasami piski, a w dół prawie bezszelestnie.. i ja też zadumałam się nad tym pięknym miastem…………….. jest tak pięknie położone..

Polecam Wam taką wycieczkę – to jeden z najlepszych punktów widokowych w tym mieście i naprawdę niezapomniane wrażenia.

Aha.. a mąż? A czekał na mnie na dole.. i tam dowiedziałam się, że nigdzie nie wszedł, ponieważ nie było już możliwości wejścia – jeżeli zamierzacie wchodzić, to doczytajcie do której godziny jest to możliwe, ktoś mi mówił, że te godziny nie są sztywne, zmieniają się od pory roku, ale i warunków atmosferycznych, potrafią zamknąć wejście, gdy zaczyna bardzo padać deszcz – więc nie będę ich podawać.

A potem spokojnie wracaliśmy, ale w mojej głowie kłębiły się wciąż te cudowne widoki.. wracając poznaliśmy jeszcze sympatyczną parę, z którą razem wracaliśmy, najpierw autobusem, potem metrem.. też byli dziś na Głowie Cukru i też mieszkali koło nas.. i gdyby nie tak późna pora, to pewnie jeszcze byśmy gdzieś usiedli by porozmawiać.. usnęłam szybko, mając przed oczami całe Rio de Janeiro..

11. Dzień 11 – smutny, mocno wzruszający, ale przepiękny dzień..

Trochę bardziej niż bardzo wykończeni, znowu bez pomysłu na dziś.. to znaczy na wieczór umówiliśmy się z dwoma dziewczynami z Urugwaju, które też zamieszkały tu gdzie my, że idziemy na Sambodrom.. ale co robić cały dzień? Otworzyłam GetYourGuide……… i pierwsze co mi wyskoczyło, to wycieczka na Favelę Rocinha.. długo się nie zastanawialiśmy.. Bierzemy ją!

Na fevelę sami w życiu byśmy nie poszli, a chcieliśmy zobaczyć.. O godz. 13:25 jest zbiórka przy plaży Copacabana przy jednym z wielu hoteli. W sumie niedaleko nas, więc sobie wyszliśmy i powolnym spacerkiem poszliśmy.. Gorąco! To ciepło aż czuć pod stopami, przez podeszwę. Po drodze kupiliśmy co nieco do picia i doszliśmy na miejsce zbiórki. Martin – tak nazywał się nasz przewodnik, o którym pisało, że mieszka w faveli – okazało się, że pochodzi z Tanzanii, nie mieszka na faveli, ale jest tam 2 razy dziennie i zna wielu mieszkańców, a ponadto wie co i gdzie można..

Wsiadamy do busa i jedziemy. Razem z nami i przewodnikiem jedzie jeszcze 8 osób. Wszyscy zdećko wystraszeni, do tego Martin mówi, że tam są różne mafie i że w sumie w 99% miejsc można robić zdjęcia, ale w tym 1% absolutnie nie i że powie kiedy schować aparaty. Wybraliśmy opcję językową po angielsku, polskiej niestety nie było..

W końcu dojeżdżamy. Zaczyna się.. wszędzie pełno śmieci, ale o dziwo – posegregowane w olbrzymich worach: plastik, papier etc – leżą tuż przy ulicy. Wszędzie pełno malutkich budynków i motorów i skuterów oraz kable! Ponoć ten prąd jest tu nielegalnie pobierany, a plątanina kabli ciągnie się kilometrami. Martin pokazał nam końcówki kabli, których pod żadnym pozorem nie dotykać – po co miałabym dotykać kable, ale w sumie dobrze, że to powiedział. Zastanawiam się jak oni mogą tu żyć.. ale to był pikuś w porównaniu z tym co działo się i co zobaczyłam potem………..

Pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji, mieszczącej się na samej górze faveli – widok stąd był obłędnie cudowny. I tak sobie pomyślałam, że tu wcale nie jest tak źle.. piękne widoki, restauracja z tarasem widokowym, napoje, jedzenie, ktoś gra, ktoś śpiewa, ktoś tańczy.. do czasu, aż nie zeszliśmy niżej i zaczęliśmy się przechadzać po tych ich uliczkach.. To był koszmar!

Nie będę Wam opisywać, ale pokażę zdjęcia. Niektóre uliczki między budynkami miały szerokość pół metra, mnóstwo schodów i okropna duchota, a oni tutaj otwierają bary, są fryzjerzy, sklepy i drzwi obok drzwi, sami zobaczcie..

To chyba największa favela w Brazylii, umiejscowiona w południowej części Rio de Janeiro pomiędzy trzema dzielnicami: Sao Conrado, Vidigal i Gavea. Wyobraźcie sobie prawie 144 hektary domków na domkach, gdzie mieszka – tak mówią mieszkańcy, bo dokładnej liczby chyba nikt nie zna – około 200 tysięcy osób, choć oficjalnie ponoć tylko 70 tysięcy! I tylko do niecałych 2% domów można dojechać samochodem..

Po zejściu na sam dół doszłam do wniosku, że dla turystów może i to jest fajne miejsce do zwiedzenia, ale dla mieszkańców koszmar.. niektóre osoby, które były w naszej grupie, widziałam, że były mocno wystraszone i z wielką ulgą opuściły ten teren..

Na koniec, zanim udaliśmy się do auta, przeszliśmy przez wybudowaną w 2010r kładkę, łączącą favelę z położonym po drugiej stronie ulicy centrum sportowym, a potem wróciliśmy w miejsce zbiórki. O tu jest ta kładka widziana z samej góry..

Jeszcze długo miałam przed oczami te obrazy, pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć.. przed nami jeszcze powrót na Copacabanę, ale nie był on już publicznym transportem, czekały na nas normalne samochody..

Czas wrócić do tu i teraz, a tu byłam bardzo głodna.. Poszliśmy coś zjeść. Niestety jedzenie w Brazylii to kompletnie nie moja bajka, ten ryż z tą fasolą nie przypadł mi w ogóle do gustu i najczęściej brałam kurczaka z frytkami, ale naprawdę próbowałam wielu potraw.. niestety nie moje klimaty, nie ten smak, nie ta konsystencja….

Wieczorem, tak jak się umówiliśmy wcześniej, pojechaliśmy na sambodrom z dziewczynami z Urugwaju…………. a tam zabawa trwała bardzo długo, zresztą sami zobaczcie na zdjęcia, bo tu tak naprwdę nie ma co pisać, TO TRZEBA PRZEŻYĆ – nawet sobie potańczyłam na sambodromie..

Piękne było to, że oprócz cudownie ubranych, zgrabnych kobiet uczestniczyły też osoby niepełnosprawne, czasami na wózkach inwalidzkich oraz osoby starsze.. każdy był tu mile widziany i oklaskiwany…. a my razem z nimi bawiliśmy się cudownie….

Niestety dziewczyny musiały wcześniej wrócić, bo następnego dnia bardzo wcześnie rano wyjeżdżały, ale cieszyły się jak dzieci, że udało im się tutaj przyjść, zresztą nie tylko one tak się cieszyły i bardzo nam dziękowały, że je tutaj wzięliśmy, bo same nie miały odwagi.. Jeszcze kilka zdjęć na ściance i tańce na sambodromie i koniec na dzisiaj.. nogi bolą ale serce raduje się bardzo.. Jestem ogromnie wdzięczna, że mogłam wziąć w czymś takim udział, a nie tylko oglądać w telewizji..

Uwielbiam muzykę i taniec, a takiej zabawy jak w Rio w trakcie trwania karnawału to chyba nie ma nigdzie więcej.. coś pięknego! To trzeba przeżyć, choć raz w życiu, a ja bardzo chętnie tam wrócę ponownie..

Powrót taksówką, a tam.. czekała na nas jeszcze co-wieczorna caipirinha….

12. Dzień 12 – i znowu Sambodrom

Hmm niedziela.. tyle planów było na dziś.. od rana słońce prażyło niemiłosiernie, chyba ze 35 stopni było na bank i to w cieniu. Po otwarciu okna jak buchnęło ciepełko, to aż się cofnęłam.. Wstaliśmy jak zawsze około 8:30, bo szkoda nam tu każdej chwili, ale spać poszliśmy około 3:00 w nocy, więc tak jakoś dziwnie zmęczona wstałam. Śniadanie.. a po nim kilka chwil oddechu…. Co robimy? Na dziś mamy w planie od godziny 15:00 imprezę na Rua do Mercado gdzie Bloco Chinelo de Dedo mają imprezę RAIZ DA LIBERDADE, o której powiedziała nam wcześniej Helen – jak byliśmy na tej bębnowej imprezie zaraz po przyjeździe do Rio.. kontakt utrzymujemy cały czas.

Co robić do 15:00? Rano jest w niedzielę ponoć kapitalny bazar, o tym z kolei powiedziała nam córka Michela.. A od godziny 20:30 mamy na dziś plan jechać znowu na Sambodrom – dziś pokazy Saiqueiro i Portela – ponoć jednych z lepszych szkół samby.. Plany planami, ale ja nie mam siły………………. Minęła godzina 12:00 w południe, żar leje się z nieba niemiłosierny, nie ma ani jednej chmurki. Wyszłam na chwilę na zewnątrz.. aż przez buty parzy ulica. Dosłownie nie ma jak oddychać. Wracam do pokoju.. Rozmawiamy, co robimy, położyłam się na chwilę na łóżku i.. usnęłam. Chyba tego w tej chwili potrzebowałam najbardziej. Potem prysznic, zjedliśmy po mango i bananie i wychodzimy, na 15:00 może nie zdążymy, ale zdążyliśmy już zauważyć, że tutaj nic nie zaczyna się punktualnie. O matko! Zaczęło padać.. ale jak! No to nie wychodzimy.. Uwielbiam taki spontan – i chociaż mąż mówi, że już jest zły, że coś nas ominie, to ja mówię, że spokojnie.. nic nas nie ominie, a za chwilę na pewno przestanie padać. No i deszcz zaczął maleć. Mówię, że dobrze by było coś zjeść………….. mówisz i masz. Za chwilę mąż wrócił do pokoju z cudownie soczystym mango i obłędnie słodkimi bananami, a potem po prostu wyszliśmy na dwór..

Wieczór oczywiście zakończyliśmy na sambodromie z Anią.. tutaj mogłabym przychodzić codziennie, oglądać, tańczyć i bawić się z innymi.. ten wieczór pozostawię bez opisu, myślę, że same zdjęcia wystarczą…… żeby poczuć ten klimat..

I w końcu na sambodromie zrobiło się prawie pusto..

Ale my nie zakończyliśmy wieczoru, bo potem pojechaliśmy do ‘naszej’ znajomej już knajpki na Lapie, żeby jeszcze potańczyć..

A potem to już nie pamiętam………………………………. choć byłam trzeźwa, ale chyba pijana od tylu atrakcji.. ten wieczór i ta noc nie miała końca..

13. Dzień 13 – a dziś wszystkiego po troszkę

Pomału nasz wyjazd dobiega końca, zmęczenie sięga zenitu, a upał daje się mocno we znaki. Kolejny dzień zaczynamy spokojnie.. najpierw drobne zakupy.

Widzicie naszą polską czekoladę? I to w promocji..

A potem czas pożegnać się z ulubioną plażą Ipanemą, ale dziś nie pokąpałam się, były tak wielkie fale.. i ten kolor wody, nie_zachęcający.. ale poplażowaliśmy trochę, nacieszyliśmy jeszcze oczy pięknymi widokami i ruszyliśmy dalej.

W pewnym momencie zachciało mi się kawy, to w Mega Cafe wypiłam cappuccino czekając na męża, który poszedł zanieść plażowe rzeczy do pokoju.

Jak wrócił, to ruszyliśmy ‘w miasto’.. i w końcu przeszłam się po galerii handlowej. Tylko jakoś dziwnie pusto tu było….

A że akurat ta galeria handlowa nie była zbyt ciekawa, to pojechaliśmy do innej zwykłym, miejskim autobusem.

Galeria jak galeria.. sklepy, restauracje.. i lodowisko! Zakupów wielkich nie zrobiliśmy, ale na pewno ochłodziliśmy się trochę i zjedliśmy kolację..

14. Dzień 14 – Rio płacze, że wyjeżdżamy

No i nastał już prawie ostatni dzień naszej brazylijskiej przygody.. myślę, że jeszcze tu wrócimy! Zupełnie niepotrzebnie miałam obawy, zrobiłam mnóstwo zdjęć, choć nie afiszowałam się na prawo i lewo z telefonem, mimo wszystko starałam się być ostrożniejsza niż zazwyczaj i miałam oczy bardziej otwarte.. ale moją największą zawsze pamiątką z podróży są właśnie zdjęcia, mogę je potem oglądać godzinami….

Rano porozmawialiśmy jeszcze z Michaelem.. chciałam zwiedzić jeszcze Forte de Copacabana, ale chyba zostawimy to sobie na kolejny przyjazd tutaj..

Całkowicie i na luzie poszliśmy sobie na spacer po uliczkach Rio, w okolicy Copacabany. Coś zjedliśmy.. coś wypiliśmy.. weszliśmy do sklepu z milionem słynnych klapek Havaianas-ów..

….i nagle jak nie lunie – to nie był deszczyk, to była ulewa!

Akurat byłam w sklepie z obuwiem i za nic nie dało się z niego wyjść no i musiało to się tak skończyć.. jak przestało padać byłam bogatsza o jedną parę, pięknych, zielonych butów. Kiedyś słyszałam, że te brazylijskie są najwygodniejsze na świecie, zobaczymy..

Potem jeszcze na trochę przestało padać, to sobie dalej spacerowaliśmy i nagle ni z gruszki ni z pietruszki jak znowu lunęło.. to tym razem w 5 minut na chodnikach wody było po kolana, a z pobliskiej uliczki, która biegła z górki, woda leciała jak z rwącego potoku, że ani przejść na drugą stronę ulicy się nie dało..

To już nie pierwszy raz jakieś miejsce płacze, gdy mam wyjeżdżać.. ale żeby aż tak? Sami zobaczcie..

Na drugi dzień czytaliśmy w wiadomościach, że podobno jakieś krokodyle pływały po Rio………………. dobrze, że nie spotkaliśmy ich, bo chcąc przeczekać ulewę, to wracaliśmy do naszego pokoju zmoczeni jak nie wiedzieć co i brnąc po kolana, a czasami i wyżej w wodzie.. a ja w klapkach byłam, które wciąż chciały mi spadać ze stóp. Co w tej wodzie pływało lepiej nie myśleć.. na szczęście cali dotarliśmy do pokoju.

Mojego męża crocsy zakończyły żywot na brazylijskiej ziemi, dlatego chyba odczuwał te gorące chodniki bardziej….

15. Dzień 15 – ostatnie chwile w Rio..

I to już naprawdę ostatni dzień w Rio.. całe miasto w lekkiej mgle, ogromna wilgotność, wzgórz nie widać prawie w ogóle. Bierzemy taksówkę i jedziemy na lotnisko.. i długa podróż powrotna przed nami, z Rio przez Amsterdam do Wrocławia. Robię jeszcze kilka zdjęć po drodze, żal dooopsko ściska, ale co się człowiek tu wybawił, wytańczył, poszwędał, to jego..

Zachęcam Was do takich slow podróży, bez konkretnych planów, bez pośpiechu, na luzie.. Znajdźcie czas na porozmawianie z mieszkańcami, na wypicie z nimi filiżanki kawy, na spytanie o ulubione miejsca, na nicnierobienie.. na obserwowanie, słuchanie..

Ostatni łyk guarana original de Brasil i wsiadamy do samolotu. Trochę głodni, a na lotnisku wybór niewielki i kilka lat niejedzony hot-dog smakował jak największy rarytas.. Bye bye Rio, prawie 11 godzin lotu przed nami i prawie 10 000km..

W Amsterdamie jeszcze krótki postój i fruuuuuu do Wrocławia..

To była bardzo fajna przygoda, ale tak wielu rzeczy jeszcze nie udało nam się zobaczyć – ale zawsze mówię, że lepiej czuć lekki niedosyt niż przesyt.. I gdzieś mi chyba ‘umknął’ w opisie jeden dzień, bo teraz dopiero widzę, że było ich w sumie 16.. ale być może to ten dzień przesilenia u mnie – zazwyczaj podczas każdej podróży mam taki jeden dzień, kiedy nie robię nic albo bardzo niewiele, kiedy ciało, umysł i dusza są zmęczone, a ja daję im spokojnie odpocząć..

I witaj mój WrocLove..

A jeżeli chcielibyście kiedyś odwiedzić wodospady w Foz do Iguazu – Cataratas de Iguazu – jeden z nowych Cudów Świata według UNESCO, to zapraszam Was serdecznie do mojego opisu 1-dniowej wycieczki.. z Rio de Janeiro..

A Jeżeli mój artykuł spodobał Ci się, to będzie mi bardzo miło, jak postawisz mi kawę -> uwielbiam kawę! A zgromadzone środki przeznaczę na pewno na dalsze rozwijanie swojej wiedzy, na pomaganie i wspieranie innych oraz na czas, który przeznaczam na tworzenie mojego bloga.. i z góry bardzo Ci dziękuję za tą pyszną kawę………..

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dodaj komentarz